Thursday, May 3, 2012

Tyson Sorry czyli trzeci dzień JazzArt Festival w relacji Macieja Nowotnego

Trzeci dzień JazzArt Festival zaczął się od mocnego uderzenia, które słuchaczom zafundowali polski trębacz Tomasz Dąbrowski i amerykański bębniarz... Tyshawn Sorey. Dąbrowski to wysoki, przystojny mężczyzna o czarującym uśmiechu, którego łatwo rozpoznać po zawadiacko przechylonym na tył głowy kapelusiku. Sorey jest szpetny, wygląda jak King Kong w miniaturce, ale spoza grubych, ciemnych warg przebija wyraz twarzy równie nieziemski i pogodny jak ten u samego Buddy. Trudno o dwa bardziej przeciwstawne fizyczne typy. I trudno o dwa bardziej odległe od siebie muzyczne języki, bo Sorey to czarodziej ekstatycznego, czarnego jak lochy Tartaru, afrykańskiego z ducha pulsu, a w grze Dąbrowskiego słychać tak polską rzewność jak i skandynawską melancholię (zresztą studiował w Danii). Ale trudno też przypomnieć mi sobie kiedy ostatnio słyszałem tak udany avantjazzowy duet jak ten właśnie! Publiczność słuchała z niedowierzaniem z jaką niewyczerpaną kreatywnością Sorey odmienia przez tysięczne przypadki tak proste zdawałoby się słowo jak "rytm". Dąbrowski może być bardzo zadowolony, że na tle tego genialnego wprost muzyka zaprezentował się jak równorzędny partner. Jeśli ukaże się płyta nagrana przez tych dwóch muzyków w Nowym Jorku  to "z automatu" ubiegać się będzie o miano jednej z najlepszych w 2012 roku w polskim jazzie.

Wychodziłem z Katofonii na "miękkich nogach" jak Andrzej Gołota po walce z Mike'm Tysonem. Tymczasem czekał już na nas obłędny purpurowo-złoty kinoteatr Rialto, gdzie lada chwila zacząć się miał koncert nowego, międzynarodowego kwartetu Macieja Obary. Obara wyrasta na kluczową postać polskiego jazzu. Namaszczony przez Stańkę udziałem w New Balladyna Project, udał się następnie do Nowego Jorku, gdzie nagrał dwie wybitne płyty "Four" i "Three" ze śmietanką tamtejszej awangardy. Tym przetartym przez niego szlakiem udali się tam później Sarnecki, Bałdych czy wspomniany wyżej Dąbrowski. Jest zwiastunem tego co nowe w młodym polskim jazzie: otwarty na świat, szukający nowych dróg, nastawiony na współpracę ze wszystkimi, którym na sercu leży dobro ukochanej przez niego muzyki. 

Tego dnia spoczywała na nim podwójna odpowiedzialność: po pierwsze za koncert, a po drugie za festiwal, którego był dyrektorem artystycznym. Podołał obu i to w jakim stylu! To wielkie moje budzi uznanie. Pokazał pewność siebie, dojrzałość, wiarę w swoją sztukę czyli wszystko to, co cechuje największych artystów. Pomogli mu w tym jego wyśmienici partnerzy czyli Dominik Wania na fortepianie oraz zjawiskowa skandynawska sekcja rytmiczna - Ole Morten Vagan na kontrabasie i Gard Nilssen na perkusji. Zagrali muzykę przemyślaną, która przemawia nie tylko energią i entuzjazmem (jak na poprzedzającym  ich występ koncercie Dąbrowskiego z Soreyem!), ale i pięknie ukształtowanym detalem, kunsztowną formą. Miałem dużą satysfakcję słuchając Obary już nie tylko jako świetnego muzyka, porywającego improwizatora. Potwierdził bowiem swoją klasę także jako lider, muzyk świadomego kształtujący brzmienie całego zespołu, potrafiący ze wszystkich jego części wydobyć to co najlepsze. Brawa!

Te dwa wspaniałe koncerty wysoko ustawiły poprzeczkę! Kiedy zatem zjawiłem się w Hipnozie, gdzie grało brytyjskie Portico Quartet, kilka minut wystarczyło, żeby stwierdzić, że moja obecność nie jest tu niezbędna. Klub pękał w szwach, a ludzie świetnie się bawili przy dźwiękach, którym o wiele bliżej do muzyki klubowej i transowej muzyki tanecznej niż do jazzu. Innym razem bym został, bo nie mam nic przeciwko takim klimatom, wręcz je lubię, bo przyciągają płeć piękną jak miód pszczoły. Ale tym razem po dwóch tak potężnych dawkach autentycznego, czystego jak źródlana woda jazzu, dysonans był zbyt wielki.

JazzArt Festival zamykał koncert godzien tego by być kropką nad "i" całego trzydniowego muzycznego maratonu. W klubie Gugalander stanęły mikrofony i kamery, aby nagrać materiał na płytę, która ma szansę być jednym z najważniejszych wydarzeń tego roku. Chodzi o projekt Power of the Horns Piotra Damasiewicza, który w swoim zespole Damas Ensemble zebrał śmietankę polskiego jazzu (m.in. Obara, Pindur, Pospieszalski, Niewiadomski, Wania, Romanowski) z akcentem portugalskim (Ferrandini) i skłonił ich do zagrania materiału napisanego w duchu zespołów Henry'ego Threadgilla, Wadady Leo Smitha, Lestera Bowie czy niezapomnianego Art Ensemble of Chicago. Mimo, że te wszystkie inspiracje nie są przecież nowe to muzyka zabrzmiała potężnie. Młodzieńcza werwa, autentyczność, wiara w misję jazzu jako, mówiąc słowami Pharoah Sandersa, "siły uzdrawiającej świat", wszystko to sprawiło, że w Gugalanderze przeżyłem coś więcej niż koncert. To była magia! 

Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki razem z grupą kilkunastu osób poszliśmy na ul. Mariacką i jeszcze wiele godzin dalej rozmawialiśmy o jazzie, przeżywaliśmy to co się stało w ciągu tych trzech dni, staraliśmy się odzyskać kontakt z rzeczywistością. Udało się dopiero nad ranem, ale gdy wsiadałem do powrotnego pociągu do Warszawy spoglądałem z tęsknotą na Katowice. Dotąd były dla mnie szarym i smutnym miastem. Jednak jazz sprawił, że od tej pory pamiętał je będę jako miasto w chmurach i mam nadzieję tam wrócić, może już za rok na następną edycję JazzArt Festival...

Monday, April 30, 2012

Polish Jazz czyli relacja z drugiego dnia JazzArt Festiwal w Katowicach!!!

Długonoga i długowłosa szatynka, odziana w zwiewną jak pajęczyna sukienkę, jak najbardziej odpowiednią na trzydziestostopniowy upał, podeszła do mnie i zapytała z miną niewiniątka: czy to na pewno w tym kościele odbywa się koncert? Ależ jak najbardziej - odpowiedziałem - chętnie pokażę Pani drogę. Dawno, wyznaję ze wstydem, nie zmierzałem z takim zapałem do domu Bożego, w czym niemała zasługa także muzyki, która tego dnia miała rozbrzmieć w ewangelicko-augsburskiej parafii przy ul. Warszawskiej. Bo takie projekty jak "Hadrony" można w polskim jazzie policzyć na palcach jednej ręki. Napisana przez Piotra Damasiewicza kompozycja na jazzowy kwintet i orkiestrę jest robiącym wrażenie debiutem muzyka, o którym powinno być głośno w nadchodzących lat. Podobnie jak o innych członkach zespołu, który tworzą saksofoniści Maciej Obara i Gerard Lebik, kontrabasista Maciej Garbowski i perkusista Wojtek Romanowski. Wracając do muzyki to za jej efekt odpowiada także dojrzałe brzmienie orkiestry kameralnej AUKSO, której dyrektorem od lat pozostaje Marek Moś. Wszystkie te elementy złożyły się na zapewne sukces, o czym świadczy licznie przybyła na koncert publiczność. Również opinie, które zbierałem wśród znajomych po koncercie były pozytywne. Jeśli o mnie chodzi to tej opartej na skomponowanym materiale muzyce brakuje charakterystycznej dla jazzu swobody i spontaniczności. Taki niestety ze mnie zakuty (free) jazzowy łeb!

Z "Hadronów", ku mojemu wielkiemu żalowi, musiałem wyjść przed końcem, aby przemieścić się do klubu Katofonia, gdzie gitarzysta Kamil Pater, perkusista Rafał Gorzycki, kontrabasista Paweł Urowski  i saksofonista Irek Wojtczak mieli zagrać materiał z jednej z najciekawszych płyt tego roku czyli albumu "A-Kineton". Jak wiele innych projektów muzyków pochodzących z okolic Bydgoszczy i związanych z legendarnym klubem Mózg, zespół ten gra muzykę, do której pasuje określenie post yass. To co najbardziej mnie urzeka w tym nurcie  to bezkompromisowość, nieuleganie  wszelkim estetycznym naciskom z jazzowego establishmentu i konsekwentne  poszukiwanie własnego języka. A-kineton to przede wszystkim projekt Kamila Patera znanego nam z Contemporary Noise Sextet. Tą płytą Kamil znacznie przekroczył ramy, w których poruszał się na  krążkach nagranych z CNS. W ogóle ten koncert świetne na mnie wywarł wrażenie poza jednym elementem, mianowicie publicznością, która wyjątkowo na to zdarzenie stawiła się bardzo nielicznie. Szkoda, bo muza warta była uwagi!

Aby posłuchać A-Kinetonu musiałem podarować sobie któryś z następnych koncertów i ku zaskoczeniu wielu mój wybór padł na... Larsa Danielssona i jego kwartet. Z tego co słyszałem Lars nie zawiódł i zaproponował coś co jest nam już świetnie znane z innych jego płyt czyli ECMowski jazz oparty na fundamencie muzyki klasycznej podobny nieco do szwedzkiego Volvo. Samochodu jak wiadomo bardzo bezpiecznego, którym bez ryzyka można się wybrać na zakupy do supermarketu, ale którym jazda dostarcza bardzo niewielu emocji. Stąd zamiast Volvo czekało na mnie teraz Stryjo czyli trio Nikola Kołodziejczyk na fortepianie, Maciej Szczyciński na kontrabasie i Michał Bryndal na perkusji. Szczyciński i Bryndal to muzycy młodzi, ale już wyraźnie rozpoznawalni na naszej scenie. Ciekaw byłem zatem zwłaszcza Kołodziejczyka. Poza tym wiadomo, że w trio zawsze główny akcent spoczywa na fortepianie. Trzeba przyznać, że Kołodziejczyk ma papiery na granie. Technika, muzykalność, wyobraźnia są. Nie ma koncepcji. Do czego użyć tych wszystkich narzędzi. Bo przecież koncepcją nie jest zgrywa. Zwłaszcza, gdy żarty niezbyt śmieszą.

Z Hipnozy przenieślismy się na ostatni koncert do Gugalandera, gdzie czekało nas powtórne spotkanie z Irkiem Wojtczakiem. Tym razem z jego autorskim Projektem Region Łódzki, w skrócie, PRL. Rzadki to u nas przypadek poważnego potraktowania rodzimej, ludowej tradycji muzycznej. Nie Cepelia, a gra w duchu takich kultowych już albumów w polskim jazzie jak Zbigniewa Namysłowskiego "Kujaviak Goes Funky". Nadto  udało się Wojtczakowi zebrać interesujący skład, bo na fortepianie Piotr Mania i na kontrabasie Adam Żuchowski znani z bardzo zgrabnej cool jazzowej Triomanii, a na perkusji i trąbce odpowiednio Kuba Staruszkiewicz i Tomek Ziętek, których wszyscy pamiętamy z gry w Pink Freud. Nadali oni prostym ludowym melodiom, które wyszperał Irek Wojtczak, takiej energii, że muzyka zabrzmiała świeżo, a  wreszcie nieco liczniejsza tego dnia publiczność zareagowała entuzjastycznie. W opinii wielu to był najlepszy koncert tego dnia, a może nawet na całym festiwalu! Ja bym nie poszedł tak daleko. Widzę spore rezerwy tak w zgraniu muzyków jak i w płynnym połączeniu folkowego materiału z nowoczesnym jazzowym językiem, ale była w tym przede wszystkim... koncepcja! 

A dzisiaj czyli w poniedziałek, ostatniego dnia JazzArt Festiwalu, powinno nie być gorzej, a wielu twierdzi, że napięcie jeszcze wzrośnie! Zacznie Tomek Dąbrowski z Tyshawnem Soreyem, jednym z najlepszych młodych perkustistów na świecie, który przyleci na ten koncert z Nowego Jorku. Potem projekt jak zawsze kreatywnego Macieja Obary z całkiem nowym, międzynarodowym kwartetem. Następnie duma brytyjskiej sceny czyli Portico Quartet. A na koniec Piotr Damasiewicz z Power of the Horns. Tym razem zamierzam jakimś cudem nie pominąć żadnego z tych, miejmy nadzieję, niezapomnianych koncertów...

Autor: Maciej Nowotny

Sunday, April 29, 2012

Bum i lub JazzArt Festival! Relacja z pierwszego dnia...

Bum bum bum bum! Grzmiało mi w głowie, gdy wczoraj w nocy wychodziłem z katowickiego klubu Gugalander po kończącym pierwszy dzień JazzArt Festival koncercie grupy Polar Bear. A to za sprawą perkusisty tej formacji Seba Rochforda, którego mogę określić adekwatnie jedynie słowem: "zwierzak". I nie chodzi mi tutaj o jego czuprynę wyglądającą jak rodzaj afro, w które przed chwilą uderzył piorun o rekordowym natężeniu. Tu chodzi o jego organiczne zrośnięcie z instrumentem muzycznym jakim jest perkusja, o niesłychaną swobodę gry i o rytm, który chociaż był skomplikowany jak gambit hetmański w wykonaniu Kasparowa brzmiał jednocześnie komunikatywnie i kipiał nieogarnioną wręcz energią. Gdyby nie było Rochforda pozostali muzycy tej formacji czyli grający na saksofonach Pete Wareham i Mark Lockhart, na kontrabasie Tom Herbert oraz na elektronice i gumowym baloniku John Leafcutter, musieliby go wymyśleć. Bez niego ich muzykę dałoby się zaszufladkować jako zagrany na free jazowo dość standardowo brzmiący indie pop. Z nim jednak, wraz z upływem kolejnych minut koncertu, widać było jak rosną im skrzydła. A wkrótce za nimi podążyła cała scena Gugalandera, aby powoli, ocieżale, lecz konsekwentnie, unieść się do nieba. Wtedy klęknąłem na drugie kolano i zacząłem wołać: Hosanna! Bo kocham jazz, zwłaszcza taki jak ten grany przez Polar Bear: autentyczny, ekstatyczny, swobodny i niczym nieograniczony jak skowronek na błękitnym, wiosennym niebie. 

Napisałem na drugie kolano, bo pierwsze miałem już od dawna ugięte po poprzedzającym ten koncert występie trio Neila Cowleya w innym katowickim klubie Hipnoza. To trio zaproponowało cudownie spójną, do końca przemyślaną i perfekcyjnie zaaranżową muzykę pop zagraną z prawdziwie jazzową dezynwolturą. Porażający był profesjonalizm muzyków w każdym dosłownie elemencie, a energia, entuzjazm, emocje jakie rozbudzili są niezapomniane. Prosta jak budowa cepa muzyka ta jeszcze raz konfrontuje tabuny krytyków piejących z zachwytu nad przekomplikowanymi płytami Keitha Jarretta czy Brada Mehldaua z pewną trudną prawdą: do wywołania efektu artystycznego nie trzeba wcale wyrafinowanych środków. Ludzie nie chodzą na koncerty w celu wysłuchania pełnego patosu kazania, które uświadomi im ich ograniczoność i rozbije w pył złudzenia, które pozwalają żyć. Grający na pianinie Cowley i jego partnerzy czyli kontrabasista Richard Sadler, perkusista Evan Jenkins (nie zapominajmy też o kwartecie smyczkowym, który im towarzyszył) przypomnieli nam lekcję jaką dał światu brytyjski rock i pop. Lekcję, którą rozumie każdy kto słuchał kiedykolwiek The Beatles: otóż prosta melodia i prosty tekst potrafią nieraz powiedzieć więcej o nieznośnej lekkości naszego bytu niż tysiące opasłych dzieł filizofów i teologów. 

Te wszystkie ochy i achy byłyby niemożliwe bez ludzi, którzy w Katowicach zebrali się razem, by zaplanować i wcielić w życie ideę festiwalu będącego rodzajem upamiętnienia przypadającego na 30 kwietnia światowego dnia jazzu. Piękny to przykład, gdy miasto obejmuje mecenatem inicjatywę tyleż potrzebną mieszkańcom co wartościową pod względem artystycznym. Piszę potrzebną mieszkańcom, bo chociaż termin rozpoczęcia festiwalu przypadł na początek długiego majowego weekendu to publiczność dopisała i tłumnie wypełniała sale tak w wymienionych wyżej klubach Gugalander i Hipnoza jak i w kinoteatrze Rialto, gdzie miało miejsce otwarcie festiwalu. 

Możemy dzisiaj uchylić rąbka tajemnicy i poinformować Państwa, że do końca trwała walka by festiwal otworzył się występem Roberta Glaspera. Bez wątpienia jednego z najzdolniejszych pianistów młodego pokolenia w Stanach i gwiazdy legendarnej wytwórni Blue Note. Nie udało się i zamiast niego festiwal otworzył Courtney Pine, który pokazał nieokiełznaną wprost chęć podzielenia się z nami tym jak dobrze mu się gra klarnecie basowym (rzecz nowa dla niego, gdyż do tej pory grał głównie na saksofonie). Energia tak rozpierała artystę, że właściwie nie zwaracał uwagi na swoich partnerów, którzy smętnie pobrzękiwali na fortepianie, kontrabasie i perkusji. Katowicka publiczność pokazała wielką klasę łaskawie nagradzając brawami zmagania artysty ze swoim wybujałym ego. To była druga wizyta Pine'a w Polsce, po około 10 latach nieobecności. Życzę mu oczywiście by zagrał jeszcze w naszym pięknym kraju, pod warunkiem jednak, że nastąpi to po upływie nie krótszego niż poprzednio okresu... 

Tego dnia wystąpił jeszcze polski skład pod nazwą Orange The Juice w klubie Katofonia, ale niestety nie udało mi się tam dotrzeć. Niemniej od znajomych słyszałem, że było świetnie! Jaka szkoda, że nie opanowałem sztuki bilokacji czyli bycia jednocześnie w dwóch różnych miejscach! Przydałaby mi się ona i dzisiaj, bo od rana siedzę i zastanawiam się, który z dzisiejszych pięciu koncertów wybrać: Piotra Damasiewicza z Orkiestrą Kameralną Aukso w projekcie Hadrony? Patera, Gorzyckiego, Wojtczaka i Urowskiego z materiałem z ich najnowszej płyty A-Kineton? Kwartet Larsa Danielssona? Stryjo z Kołodziejczakiem, Bryndalem i Szczycińskim? Czy kwintet Irka Wojtczaka z projektem PRL? O la la... Jedno jest pewne... będzie się działo i zapowiada się kolejna, szalona, jazzowa noc w Katowicach z JazzArt Festival!

Autor: Maciej Nowotny

Friday, April 27, 2012

Wywiad z Neilem Cowleyem


Neil Cowley, brytyjski pianista, będzie gościem zbliżającego się JAZZART FESTIVAL w Katowicach (28-30 kwietnia 2012). Podobnie jak Robert Glasper czy Jason Moran gra jazz, który pozostając atrakcyjny dla szerokiej publiczności zachowuje jednocześnie wysoki poziom artystyczny. Zadaliśmy mu kilka pytań, aby dowiedzieć się jak mu się to udaje...

Maciej Nowotny: W odróżnieniu od wielu muzyków jazzowych nie obce są Ci działania w sferze muzyki pop. Co Ci to daje w kategoriach czysto artystycznych? I które z tych relacji są dla Ciebie najbardziej znaczące?

Neil Cowley: To jest zupełnie odwrotnie! To nie muzyk jazzowy wkroczył do świata popu. To muzyk popowy z dużą domieszką funky i bluesa zaczął grać jazz. Tak widzę zresztą swoją misję jako artysty i chcę otaczać się maksymalnie różnorodną muzyką. Wszystko po to by znaleźć mój własny głos. Właśnie szukając swojej muzyki zacząłem grać jazz, bo trudno do tych korzeni nie odwoływać się grając w trio. Moim jak i pozostałych członków zespołu zadaniem jest jednak wchłonięcie wszystkich wpływów i opowiedzenie naszej własnej historii. Wśród tych wpływów ważne są te z szeroko pojętej muzyki pop, w tym takich formacji, z którymi współpracowałem jak Zero 7, Brand New Heavies czy ostatnio Adele. Ale nie one są najważniejsze. O wiele większe znaczenie ma dla mnie na przykład to co się teraz dzieje na brytyjskiej undergroundowej scenie tanecznej. To kształtuje moje podejście do tego jak budować napięcie w muzyce.

Maciej Nowotny: Wielu słuchaczy Twojego najnowszego albumu “The Face Of Mount Molehill" jest zdania, że przynosi on dużą zmianę w stosunku do muzyki z Twoich wcześniejszych płyt. Czy też masz takie poczucie? I jak opisałbyś te zmiany?

Neil Cowley: Rzeczywiście poprzednie trzy płyty to była muzyka nagrana wyłącznie w ramach jazzowego trio i czuliśmy, że trzeba coś zmienić, żeby to się tak nam jak i słuchaczom nie przejadło. Najwyraźniejszą zmianą jest zatem wprowadzenie smyczków. Dało to tę smakowitą soczystość naszemu brzmieniu i podkreśliło te elementy w naszej muzyce, które nadają jej dramaturgii. Dzięki czemu ma ona teraz trochę posmak ścieżki dźwiękowej do filmu, co wzmacnia oddziaływanie materiału, który skomponowaliśmy, a o to przecież chodzi...


Maciej Nowotny: Żyjemy w czasach, gdy więzy między Ameryką a Europą ulegają rozluźnieniu. Nie tylko pod względem ekonomicznym, politycznym, ale też kulturalnym, w tym muzycznym, oba kontynenty idą nieco inną drogą. Muzycy europejscy coraz bardziej emancypują się od amerykańskich korzeni jazzu, szczególnie takiego jazzu jaki reprezentują tacy artyści jak Wynton Marsalis. Jakie jest Twoje stanowisko w tym sporze?

Neil Cowley: Jak zespół jesteśmy uformowani wokół tego co można nazwać “brytyjską tożsamością muzyczną” zatem nie do końca jesteśmy cześcią tego sporu. Ta nasza tożsamość zbudowana jest wokół rocka i popu, w którego powstanie i rozkwit, my Brytyjczycy, mieliśmy nie taki znowu mały wkład. Jednak jeśli chcesz grać jazz to siłą rzeczy musisz się odwoływać do całej amerykańskiej tradycji, bez której po prostu nie byłoby tej muzyki. Z drugiej strony jesli chcesz zawieźć swój jazz z powrotem do Ameryki to byłoby nierozsądne próbować proponować im to co oni sami już wymyślili, co potrafią grać i co, szczerze mówiąc, robią prawdopodobnie 10 razy lepiej niż jakikolwiek muzyk europejski. Natomiast zgadzam się, że na scenie europejskiej, zwłaszcza festiwalowej, dokonuje się teraz swego rodzaju przełom. Powstaje europejska wersja muzyki improwizowanej, która bardzo nawiązuje do muzyki klasycznej i ten kierunek nie jest nam niemiły, pod warunkiem wszakże, że taką muzykę można okreslić jako rozrywkową, a nie czysto akademicką..

Maciej Nowotny: W Polsce wielu krytyków i część publiczności wykazuje oznaki zmęczenia jazzowymi trio. Wyrażają opinie, że graniczy z niemożliwością powiedzenie czegoś nowego w tym formacie. Jak na to odpowiesz biorąc pod uwagę, ze przyjeżdżasz na JAZZART FESTIVAL właśnie z jazzowym trio?

Neil Cowley: Odpowiedziałbym tak, że nie dziwię się im, bo mnóstwo trio brzmi tak jakby muzycy nie grali po to, aby ludzi bawić. Jednak nasze brzmienie jest inne, właśnie ze względu na te wszystkie wpływy, w tym popowe, o które pytałeś. Gramy zupełnie inaczej niż się przez dziesięciolecia przyjęło grać w trio w jazzie. Chcemy rozwinąć ten format nadając mu taki kształt, który zachowa cechy muzyki rozrywkowej. Chcemy, aby muzyka tworzona w jazzowym trio znowu wywoływała emocje: entuzjazm, melancholię, smutek i śmiech. To ma być i jest pełnokrwisty show! To, że chcemy nawiązać kontakt z publicznością i wywołać wszystkie te emocje uważam, że jest odświeżające jeśli chodzi o ten format i tak krytycy jak i publiczność przekonają sie o tym jeśli przyjdą na nasz koncert na JAZZART FESTIVAL.


Maciej Nowotny: W jazzie trochę inaczej niż w muzyce pop jest często potrzebny czas, aby odsiać ziarno od plew czyli określić co było na naprawdę wartościowe, a co było tylko sezonową sensacją. Kiedy w roku 1964 umierał Eric Dolphy był w zasadzie kimś kompletnie nieznanym publiczności, ale dzisiaj uważany jest za giganta jazzu podobnie jak Miles Davis, John Coltrane czy Ornette Coleman. Jak sądzisz gdzie będziesz za 20 lat ze swoją muzyką? Za jakie jej cechy może ona być nawet po latach pamiętana?

Neil Cowley: Moją jedyną ambicją jest robić za 20 lat to co teraz robię czyli tworzyć opowieści przy pomocy muzyki, bez słów. Pociesza mnie, że można to robić bez względu na wiek, pod warunkiem, że ma się energię, radość z tworzenia i po prostu z życia, niezbędną by poruszać publiczność. Nie myślę o tym jak moja muzyka będzie odbierana w przyszłości, bo częścią grania jazzu jest to, że ważne jest to co dzieje się tu i teraz. Muzyka przychodzi w całej swej potędze właśnie wtedy, gdy się jej nie spodziewasz, dlatego moim motto jest “łap tę chwilę”!

Piotr Damasiewicz - Hadrony



Hadrony to debiut fonograficzny Piotra Damasiewicza, który zrealizował nagranie przy udziale katowickiej instytucji instytucji Ars Cameralis Silesiae Superioris oraz miasta Wrocław. Tytułowe HADRONY, to wynik fascynacji Damasiewicza fizyką kwantową oraz próba przedstawienia analogii w zachowaniu hadronów, a zachowaniem muzyków tworzących warstwę dźwiękową jego utworu.

O swoim projekcie Piotr Damasiewicz mówi:

Poprzez tytuł, nawiązałem do ostatnich badań w zakresie chromodynamiki kwantowej. Zauważyłem pewną analogię między hadronami, ich zachowaniem w poszczególnych reakcjach, a tym co dzieje się w warstwie dźwiękowej mojego utworu, inspirowanego muzyką najnowszą (szczególnie twórczością mistrzów Free Jazzu). Zainteresował mnie też aspekt antymaterii w kontekście świadomości mnie samego jako artysty, ale również w kontekście świadomości współczesnego człowieka. Hadrony to cząstki silnie oddziałujące złożone z kwarków. W chromodynamice kwantowej kwarki mogą funkcjonować w asymptotycznej swobodzie, wchodząc w silne oddziaływania między sobą, tzw. siły oddziaływań silnych. Jedną z cech szczególnych funkcjonujących ze sobą kwarków jest ich wzajemny stosunek. Im bliżej siebie się znajdują, tym mniejsze oddziaływanie między nimi, kiedy odległość się zwiększa – oddziaływanie wzrasta. Doszukując się analogii między zachowaniem kwarków a improwizujących ze sobą muzyków, nawiązałem do osiągnięć free-jazzowych mistrzów lat 60. Odchodząc od stałych struktur tonalno-rytmicznych, zwiększali oni stopień ekspresyjności do maksimum. Działając często na zasadzie kontrapunktów, jako przeciwnych sił konstruujących nowy wymiar wypowiedzi, oscylujący między dialogiem a walką. Fizycy nadali cząsteczkom trzy umowne kolory, które w odniesieniu do utrwalonej przynależnej im symboliki, nie są dla mnie bez znaczenia. Stanowią bowiem odzwierciedlenie charakteru w kontekście formowania napięć w strukturze kompozycji. Te trzy kolory to niebieski, czerwony i zielony – stąd utwór czerpie swoją trzyczęściową strukturę, poprzedzoną otwartym improwizowanym wstępem solistów. Części te następują po sobie attacca. Orkiestra pełni tutaj funkcję formotwórczą, ale nie pozostaje tylko w jej ramach, lecz ma znaczącą rolę w budowaniu i rozładowywaniu napięć, wchodząc naprzemiennie w dialog i stan walki z solistami. Zgodnie z teorią „oddziaływań silnych”, raz stanowi zatem mocny kontrapunkt a innym razem tło dla improwizacji, dając przy tym określoną podstawę i kierunek charakteru improwizacji oraz brzmienia i struktury dźwiękowej utworu.

Solistom towarzyszyć będzie orkiestra kameralna AUKSO pod dyrekcją Marka Mosia.

Pater Gorzycki Wojtczak Urowski - Akineton


A-KINETON to najnowsza płyta kolektywu Kamila Patera, RafałaGorzyckiego, Pawła Urowskiego i Irka Wojtczaka, artystów związanych z takimi zespołami jak Sing Sing Penelope, Contemporary Noise Sextet, Ecstasy Project czy Freeyo. Muzycy w podobnym składzie nagrali w 2009 roku płytę „DzikiJazz” z udziałem Aleksandra Kamińskiego na saksofonie, która otrzymała nominację do nagrody „Fryderyki 2010” w kategorii Jazz – Fonograficzny Debiut Roku. Tym razem rolę saksofonisty przejął Irek Wojtczak znany ze współpracy z Leszkiem Możdżerem i Tymonem Tymańskim.


Irek Wojtczak Kwinet - Projekt Region Ludzie


PRL to projekt, który stanowi ukłon w stronę tradycji i muzyki polskiej. Wojtczak wykorzystuje tu melodie swoich przodków, które prowadzą słuchaczy przez muzyczną podróż po regionie łódzkim. Projekt charakteryzuje się ogromną różnorodnością stylistyczną i bogatą paletą dźwięków. Jazzowe improwizacje, elektroniczne pastelowe krajobrazy, melodeklamacje, śpiewy mnichów tybetańskich, klasycyzujący fortepian i afrykańskie rytmy, a wszystko inspirowane rodzimymi kujawiakami i oberkami. Celem nadrzędnym jest jednak wyrazistość i czytelność, dlatego też różnorodność nie godzi w spójność płyty, a wielość okazuje się dążeniem do jedności. To dźwiękowy wszechświat przetkany muzycznymi wpływami z całego świata, zebranymi, by wskrzesić często zapominaną polską muzykę ludową. PRL został wyróżniony na XIV Festiwalu Folkowym Polskiego Radia „Nowa Tradycja” w 2011 roku. Irek Wojtczak, improwizator, kompozytor, aranżer, do projektu PRL zaprosił Tomka Ziętka (Pink Freud, Loco Star), Piotra Manię i Adama Żuchowskiego (zdobywcę nagrody Fryderyk za debiut fonograficzny w 2010 roku) i Kubę Staruszkiewicza (Pink Freud, Tymon Tymański, Maria Peszek). Wojtczak to przedstawiciel trójmiejskiej sceny muzycznej, gdzie udzielał się w wielu zespołach jako lider, sideman, czy gość specjalny: wziął udział w specjalnym projekcie Polish Brass Ensemble feat. Dave Douglas, koncertował i nagrywał z Fonda/Stevens Group, Tymański Yass Ensemble, Grażyną Łobaszewską, Krystyną Stańko, Pink Freud, współtworzył zespoły Groovekojad, Tomek Sowiński Collective Improvisation Group, Wojtek Mazolewski Quintet oraz Możdżer – Tymański – projekt Chopin.